Recenzja filmu

Listopad (2017)
Rainer Sarnet
Rea Lest
Jörgen Liik

Niesamowita estońszczyzna

Sarnet przeskakuje od zabawy do powagi, od tonacji rubasznej powiastki do konwencji melodramatu czy tragedii. Od miłosnej potrawki z włosów spod pachy, kupy i potu do Romea i Julii. Nic dziwnego:
Kratt jaki jest, każdy widzi: ot, ożywiony trójnogi cep, który łazi po estońskiej prowincji i wykonuje drobne prace, dajmy na to: kradnie krowę i odlatuje z nią w dal niczym jakiś rustykalny helikopter. Tąką właśnie sceną rozpoczyna się "ListopadRainera Sarneta i jest to dobry przedsmak całości. Wyobraźcie sobie "Konia turyńskiego" w stylistyce nowohoryzontowego "nocnego szaleństwa" albo zbiór estońskich klechd zaadaptowanych na poważnie, w stylowej czerni i bieli oraz arthouse’owej otoczce. Ekranizacja powieści Andrusa Kivirähka to faktycznie niezły folklor: filmowa baśń, która urzeka iście listopadowym klimatem i ludową ekscentryką. Ze wspomnianym Krattem na czele.   



Co ciekawe, kiedy zanurzyć się w otchłań tej "niesamowitej estońszczyzny", zaraz okaże się, że wcale nie tak daleko stąd do naszych własnych "starych baśni" (film jest zresztą polską koprodukcją). Sarnet wrzuca nas w swój świat niczym antropolog i bajarz w jednym, kreśli gęste kulturowe tło i zarazem snuje prostą historię. Z siatki luźnych obyczajowych anegdotek powoli wyłania się nitka klasycznej love story. Mamy więc zmarłych, którzy w dzień zaduszny ucztują w domostwach potomków; mamy wiedźmę, która radzi, jak uwarzyć miłosny eliksir; mamy diabła, który czyha w lesie na duszę kolejnego nieszczęśnika; mamy zantropomorfizowaną zarazę, którą da się wykiwać. A pośród tego wszystkiego mamy tragiczny trójkąt miłosny: dziewczynę-wilkołaczycę zakochaną w wiejskim chłopaku zapatrzonym w córkę panującego w okolicy barona. Podobnie jak w muzycznej oprawie Michała Jacaszka, w której tajemnicze ludowe brzmienia łączą się z cieniem elektronicznego beatu, Sarnet przeplata tu znajome z obcym, kulturowo specyficzne z kulturowo uniwersalnym.  



Podobnych dualizmów i zgrzytów – czy to stylistycznych, czy tematycznych – jest więcej. Sarnet przeskakuje od zabawy do powagi, od tonacji rubasznej powiastki do konwencji melodramatu czy tragedii. Od miłosnej potrawki z włosów spod pachy, kupy i potu do Romea i Julii. Nic dziwnego: to w końcu opowieść o dwóch koegzystujących światach. Mamy więc rozdźwięk między oficjalną chrześcijańską doktryną a pogańskimi tradycjami: wieśniacy siedzą potulnie w kościele, ale po mszy wypluwają opłatek w myśl jakiegoś lokalnego przesądu. Mamy też twardy podział klasowy, jakiego nie skruszą mrzonki o romantycznych mezaliansach czy nacjonalistyczne manifesty, według których gacie niemieckiego barona noszone na estońskiej ziemi należą się prawnie Estończykom. "Listopad" – choć łączy wysokie z niskim, choć miesza porządki – w rzeczywistości mówi zatem o… betonie. Tu bogaci, tam biedni, tu eleganckie fortepianowe akordy "Sonaty księżycowej", tam zgrzebne brzdąkanko na drumli, pomiędzy ściana. Egalitarne bajki możemy włożyć między bajki.


 
O ironio: jeśli szukać jakiejś słabości "Listopada", to chyba będzie nią to, że ów beton udziela się samemu filmowi. Rozsnuta przez reżysera wizja uwodzi – ale baśń jakoś nie porywa. Czarno-biały, tajemniczy, piękno-brzydki klimat filmu jest niezapomniany – ale opowiastka o niespełnionej miłości zapomina się sama w trakcie seansu. Estetyczny zachwyt czy antropologiczna fascynacja nie znajdują równowagi w emocjonalnym zaangażowaniu. Może o to chodziło: bardziej od konkretnej historii konkretnych bohaterów liczy się tu przecież uogólnienie. Sarnet mówi nam to wprost, ustami ożywionego śnieżnego bałwana oraz wiedźmy-starowinki. Bałwan dzieli się wspomnieniami z czasów, gdy był wodą, a woda niejedną love story pamięta. Czarownica wspomina zaś własny zawód sercowy sprzed lat, uświadamiając młodej zakochanej – i nam – że są one zaledwie dwiema aktorkami w tej samej, odgrywanej z pokolenia na pokolenie, historii. I pięknie, morał o zaklętym kręgu mitu jest uroczy. Ale ogląda się go jakby zza szyby, na chłodno. W mit – niczym w Kratta – trzeba tchnąć życie, w innym wypadku zostaje nam skansen.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones